piątek, września 23, 2005

Brazil 



Brazil (1985) - szalony z miłości

No i jak mam opisać ten film? "Szalony z miłości?" Nieeeee. Jest jak labirynt. Jest w nim tyle historii, że nie wiem od czego zacząć. Nie wiem, na której się skupić. Czy to źle? To wspaniale!! :D



Bo to nie jest film na którym nudzisz sie za drugim razem. To nie jest nawet film na którym nudzisz sie za 10 razem. Gdy go widziałem po raz 10 :D znalazłem jeszcze coś czego dotąd nie zauważyłem. Coś co opowiedziało mi go inaczej. Po raz kolejny.

Co nie zmienia faktu, że nadal ciężko jest mi sie zdecydować, która z historii w nim dominuje. Oj, to będzie długi post. :D

I. Miłość



W wielu starych sennikach latanie interpretowane jest jako pęd ku wolności. Ten sen przewija się przez cały film. W wielu momentach jest kluczem do interpretacji zdarzeń. Jest jak narrator, jak przyjaciel głównego bohatera. Jest jego ucieczką w noc i dzień. Jest wreszcie substytutem rzeczywistości, ostatecznym triumfem serca nad szkiełkiem i okiem.



Szepcze o miłości która woła, wyzwala, uskrzydla, jest celem i drogą, która nadaje rzeczywistości sens...

Niby nic oryginalnego gdyby nie fakt, że rzeczywistość dawno postradała zmysły i bezlitośnie domaga się prawa nad wolnością.



Sam Lowry - Jonathan Pryce jest synem legendy, człowieka który stworzył system, od którego jego jedyny syn chce uciec jak najdalej. System w którym człowiek jest numerem statystycznym w archiwach ministerstw a życie jest czystym biurkiem ciasnych cel profesjonalnych urzędniczyn w ich własnych więzieniach pustych zaszczutych serc. To utopia biurokratów - równie przerażająca co komiczna.



Waren: "Glad to have You on board. You'd like it up... aaaaaahh here we are! Your very own number... on Your very own door... And behind that door... Your very own office...
Congratulations... DZ/015 !"

Nie ma ucieczki. Nie ma szans by być normalnym w tym społeczeństwie. Chyba że jest sie nikim. hmmm gdzieś już to słyszałem...

Ale do rzeczy!

II. System

Jak każda komiczna utopia jeśli nie zawali się od małej wisienki czy użądlenia pszczoły to od muchy w dalekopisie napewno. ;) Mucha jest przyczyną wszystkich zdarzeń - miłości, szaleństwa i śmierci.. hehe. Zmiana jednej litery w formularzu aresztowania uruchamia siatkę rozchodzących się pęknięć w upiornym monolicie. W powiększających się szczelinach giną wciąż nowi i nowi ludzie po to tylko by usprawiedliwić system.



Urzędnik: "Sign here please. Press harder this time."
Veronica Buttle: "What is this all about?"
Urzędnik: "That is your receipt for your husband. Thank you!! And that is my receipt... for your receipt."

Wyśniona miłość okazuje się być kobietą z krwi i kości! Jill Layton, w tej roli prześliczna Kim Greist, jest przyczyną dla której Sam wychodzi z ukrycia w szalony świat. Mimo iż opierając się systemowi popada coraz głębiej w szaleństwo chce uratować sen i uratować Jill, na której system, jako świadku pierwszych pęknięć, postawił już krzyżyk.



Będąc, jak nam się wydaje, jedynym normalnym człowiekiem w tym całym burdelu Sam traktuje szaloną rzeczywistość ze zrozumiałą wojowniczością. A jednak. Nie docenia przeciwnika. Brnąc w coraz to nowe, coraz to bardziej szalone epizody czuje jak kontrola wymyka mu się z rąk. Jak niszczy co chiał ocalić.





Miota się walcząc z biurokracją i chcąc pozostać z nią w zgodzie niczym Don Kichote. Lecz nie jest sam. Spotyka między innymi poszukiwanego listami gończymi superbohatera - inżyniera ciepłownika Harry'ego Tuttle'a w tej roli jakże inny niż zwykle Robert Deniro,



Tuttle: "we're all in this together"

zaangażowanego w swoją prywatną wojnę przeciw papierkowej robocie w Central Services.



Niestety ta znajomość jest kolejnym gwoździem do trumny wyśnionej miłości.

III. Szaleństwo



W tym momencie normalny widz gubi się zupełnie. Koneserowi kunsztu Terry'ego Gilliam'a zaś wszystko dopiero teraz zaczyna sie układać.



To znak firmowy Terry'ego. A jest to mój (jakże by inaczej) ulubiony reżyser. W każdym z jego filmów ocieramy się o wizje wariatów. W żadnym jednak nie były one tak integralną częścią fabuły jak tu. Szaleństwo jest tak naturalną konsekwencją wydarzeń, że aż wydaje się iż tak właśnie ukryłby umysł każdy.





Symptomy rozsiane są po całym filmie. Jedna z kluczowych scen moim zdaniem to błaganie murowanego człowieka, który symbolizuje ostatnie więzy łączące sen za którym podąża bohater i chorą rzeczywistość przed którą ucieka.



Brickman: "Sam! don't go! please."

Sam nie jest jednak częscią systemu. Wykorzystuje go tylko by zdobyć Jill i uchronić ją przed tą bezduszną machiną. Bezowocnie marnuje swoją energię na walkę z papierami, którymi jego własny ojciec zastąpił uczucia i relacje międzyludzkie.



I jest kilka pięknych chwil, w których zwycięża. Czy sam, czy z pomocą Harry'ego :D To moje ulubione sceny.



No dobrze, ale nadal nie wymieniłem wszystkich wątków i post szczerze mówiąc wygląda jak miednica z melasą. Kto zdoła? No bo mógłbym się skupić na odwołaniach do czerwonej gorączki lat 50-tych i 60-tych w stanach. Mógłbym się skupić na ekologii. Mógłbym też powiedzieć co nieco na temat odwołań do Orwell'a, ale po co?

Każdy gdy odpowiednio poszpera znajdzie tam wszystko czego nie ma w "normalnych" filmach - inteligencje, wiedzę i dbałość o każdy najdrobniejszy wątek.

Co jednak najbardziej wciąga w tym filmie to sam sposób realizacji. Klaustrofobiczne ujęcia "szerokim kątem" potęgują wrażenie przytłoczenia. Niesamowita, żyjąca scenografia jakiej nigdzie dotąd nie widziałem przywodzi na myśl GECK ;D czy "Earth vs. Flying Saucers" o czym jeszcze będzie.

No ale wreszcie, kto wpadłby na pomysł by w 85 roku zrealizować utopijną komedię sf w stylistyce lat 50-tych? hehe...



Wygląda to wprost fenomenalnie z panelami z TIMEX'a, pięknymi garniturami i architekturą która kojaży się nie tylko z "Metropolis" Langa ale również z monumentalnym dziełem Frank'a Crowe'a - zaporą Hoovera. Wszędzie wprost widać dbałość o szczegóły. Najlepszym przykładem są tu plakaty żywcem wyjęte z zimnej wojny, które pojawiają się w wielu miejscach filmu dodając scenom cierpkiego humoru.

I nadal nie wiem jak mam opisać ten film... cudny.

sobota, września 10, 2005

The Duellists 



The Duellists (1977) - honor ponad wszystko.
  • Ile własniej i cudzej krwi można przelać gdy racja jest po naszej stronie?
  • Jak bardzo można zaangażować się w konflikt, w którym nie wiadomo o co chodzi?
  • Gdzie leży granica po przekroczeniu której przestaje być istotny powód konfliktu a sam fakt że się go toczy?
  • Kiedy człowiek obowiązany jest wyciągnąć broń a kiedy nie?


Te pytania chyba stanowią drugie dno opowiadania naszego Joseph'a Conrad'a.

A historia przeznakomita, bo rzecz się rozbija o honor.





Dwuch huzarów w armi napoleońskiej. D'Hubert - Keith Carradine, człowiek rozsądny, inteligentny, kulturalny i powściągliwy zostaje przypadkowo wciągnięty w niepojętą logikę honoru irytującego furiata nazwiskiem Feraud - Harvey Keitel.



D'Hubert zmuszony dotrzymywać kroku pieniaczowi szybko przestaje mieć na uwadze niedorzeczność konfliktu i zastępuje rozsądek wszechwładnym kodeksem honorowym.



Friend: "What was the cause of the duell?"
D'Hubert: "Call it a light cavalry skirmish... all and all far from certain myself"



Adele: "What do you mean you'd go on fighting?"
D'Hubert (ranny): "No question. It is the only honorable thing to do... Oh God... I'm going to sneeze..."
Adele: "Oh! You mustn't, come on describe honor..."
D'Hubert: "Honor...? Honor is... Honor is indescribable, unchalangable... Honor is... ah-choo!!!"







Malownicze zdjęcia, przepiękne kostiumy i trzymająca w napięciu fabuła nadają filmowi Ridley'a Scott'a specyficzny charakter. Z jednej strony godni podziwu oficerowie najbardziej poważanych jednostek armii napoleońskiej, ludzie szlachetni. Podporządkowują, z drugiej strony, swój wysoki stan, wiedzę i rozsądek kodeksowi honoru, którego nie są w stanie nawet opisać.



Ale czy dziś spory przebiegają inaczej? Śmiertelne urazy są powodem wieloletnich konfliktów, których prawdziwą przyczyną często jest opaczne rozumienie intencji. Ktoś czegoś nie dosłyszał, pomyślał i obraził się zamiast wyjaśnić. Jak w czasach napoleońskich tak dziś honor mimo iż nadal nie podlegający dyskusji, nie możliwy do opisania i często nie wart kichnięcia rządzi nami miast rozsądku. Wspaniały film. Jeden z moich ulubionych. A jak się wybornie siekają!!!


czwartek, września 08, 2005

Le grand bleu 



Le grand bleu (1988) - senny relaks rain man'a 80

Jacques Mayol (Jean-Marc Barr) to postać introwertycznego bardzo atrakcyjnego młodzieńca z głową w chmurach... A raczej w wodzie.



Całe swoje życie zdające się mówić "Wolałbym być rybą" poświęca na przebywanie pod powierzchnią wody. Pomoc nauce jaką świadczy przy rozwiązywaniu zagadek funkcjonowania ludziego ciała w warunkach ekstremalnych jest obok rozkwitu tej ukrytej rybiej tożsamości tylko celem ubocznym.



Johana Baker (Rosanna Arquette), która przypadkowo poznaje go podczas podróży służbowej zakochuje się w nim od pierwszego wejżenia. Stara się nawiązać z nim kontakt mimo iż mężczyzna nie ma zupełnie doświadczenia, a jego głowę zajmuje wyłącznie szczęśliwy podwodny świat.



Enzo Molinari (Jean Reno) - przyjaciel Mayol'a z lat dziecięcych, kilkukrotny mistrz świata w nurkowaniu swobodnym pragnie zrealizować swoje marzenie z dzieciństwa. Rozstrzygnąć kto z nich dwuch jest lepszym nurkiem.



Enzo: "But most important. Find me the frenchman."

Wszyscy troje przegrywają. Enzo ginie pchając tempo pojedynku poza granice swojej wytrzymałości. Johana odkrywa gożką prawdę, nawet dziecko które nosi w sobie nie sprawi, że jej ukochany zostawi swój świat i odnajdzie siebie wśród normalnych ludzi, z nią. Jacques traci zarówno pierwszą niedojżałą miłość jak i jedyną przyjaźń, ostatnie więzy które łączą go ze światem ponad lustrem wody.

Ot i cała fabuła. Film z pewnością byłby nie ciekawy gdyby nie to coś co sprawia, że ciągle jest grany w kinach studyjnych.

Dlaczego zalicza się go do kultowych pozycji kina lat 80'tych?

Napewno nie jest to gra aktorska. Z pewnością nie fabuła. Oczywiście nie zdjęcia. Reżyseria również.



Ten film jest unikalny przez swoją senną atmosferę. W połączeniu z "leniwymi" ujęciami, scenerią pełną gumowych klapek, koszul acapulco, ciepłego wiatru, lśniącego morza i wreszcie wątku miłosnego typowego dla lat 80-tych muzyka, która również nie należy do przełomowych dzieł daje fantastyczny, kolorowy, plażowy, orzeźwiający koktajl (z parasolką), który każdy widz chętnie sam by wypił na Lazurowym Wybrzeżu.



Enzo: "As I was telling you earlier I am a world champion freediver."

Ten film przyciąga z równą siłą co marzenia o sennych wakacjach. W istocie atmosfera tego filmu jest właśnie jak wakacje i to cały jego sekret. Jasna biel skał i piasku. Lśniące słońce i opaleni bohaterowie no i wielki błękit morza.

środa, września 07, 2005

The Rutles 



The Rutles (1978) - "The Rutles story is a legend. A living legend, a legend that will live longer after lots of other living legends have died."

The Rutles. Ikona muzyki rozrywkowej. Od Nowego Yorku po Dziśnity nie spotkamy nikogo kto by nie znał i nie kochał ich muzyki. Ale jaka była ich prawdziwa historia? Ten zrealizowany z wielkim rozmahem jeden z najlepszych filmów dokumentalnych o The Rutles odkrywa przed nami wzloty i upadki najsłynniejszych czterech chłopców z Liverpoolu.



Poza niepublikowanymi dotąd zdjęciami The Rutles nakręconymi za kulisami koncertów zobaczymy również wywiady z młodymi ludźmi zainspirowanymi muzyką czwórki z Liverpoolu.







Mick Jagger: "I mean... we saw theese... there were the Rutles on TV with girls chasseing them..."

Zobaczymy również sceny nagrane w 1968 roku podczas sesji legendarnego albumu "The tragical history tour"





Narrator: "Despite warnings that it will lead to stronger things the Rutles enjoyed the pleasant effects of tea and it influenced enormously their greatest work 'Sgt. Rutter'".